poniedziałek, 20 czerwca 2016

# 3. „Life is brutal”... Czasem myślę, że za bardzo

Siedzę przy komputerze i zastanawiam się, o czym dzisiaj Wam napisać. Do głowy przyszły mi słowa „Life is brutal”... Dlaczego właśnie one nasunęły mi się na myśl? Sama nie wiem... Może dlatego, że ostatnio życie mnie nie rozpieszcza? Ostatnie dwa lata były dla mnie bardzo trudne. Musiałam podjąć ważne decyzje. Jednak zanim je podjęłam, musiałam głęboko przemyśleć wszelkie za i przeciw. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mogłam myśleć tylko o sobie... W zasadzie ja, moje pragnienia i potrzeby były, są i zapewne jeszcze przez wiele lat będą na ostatnim miejscu.
Tak, tak... Dokładnie w tej kolejności. Matki tak już mają... najpierw myślą o dzieciach, o tym co jest dobre dla nich, a na końcu może wyłuskają coś dla siebie...
No więc ja jestem taką właśnie matką. Kwoką, która trzęsie się nad własnymi kurczętami. Moi dwaj synowie często mówią, że przesadzam z tą troską i zaangażowaniem w ich życie, ale nie mogę przecież zostawić ich samym sobie. Wyobraźcie sobie, że nagle dostaję pomroczności jasnej... zapominam o dzieciach i staję się egoistką, która goni za własnymi marzeniami... Hulaj dusza, matko... Ty się bawisz, a dzieci same się wychowują... Oj, czasem chciałabym wyskoczyć na potańcówkę, czy wyjechać i odpocząć. Która z nas nie ma takich marzeń? Chyba wszystkie je mamy... Przychodzi chwila, że chciałoby się rzucić wszystko w cholerę i pomyśleć tylko o sobie.
Ale life is brutal... szczególnie dla samotnej mamy. Nici z takich marzeń, ponieważ nie ma partnera, który zająłby się dziećmi, kiedy mama odpoczywa. Czasem nawet wyjście na fitness, stanowi problem nie do przebicia – nie zostawisz przecież chorego ośmiolatka ze starszym bratem. Rezygnujesz ze swoich zajęć, aby podcierać mały nosek i czytać mu bajkę, albo pograć w łóżku w monopoly.
W moim życiu ostatnio stało się bardzo dużo złego. Alkohol, złość i nieporozumienia zniszczyły moją rodzinę. Wybrałam samotność, aby pomóc dzieciom i stworzyć im nowy, spokojny dom. Ja jestem dorosła, ale dzieci dopiero dojrzewają i kształtują swoją osobowość. Ja sobie z tym jakoś radzę, ale moje dzieci potrzebują pomocy nie tylko mojej, ale i specjalistów. Muszą nauczyć się, że życie nie zawsze bywa okrutne, że nie każdy kto wypije lampkę wina czy jedno lub dwa piwa jest od razu uzależniony, że nie każdy będzie krzyczał, czy robił awantury lub co gorsza znęcał się psychicznie nad innymi.
Jesteśmy rodziną, choć w pomniejszonym obecnie składzie. Brakuje nam mężczyzny, który mógłby być naszą podporą. Radzimy sobie jednak z tą sytuacją. Nie powiem... czasem lepiej, a czasem gorzej. Chłopcom brakuje męskiego wzorca... Moim zdaniem jednak lepiej, że go nie mają, niż mieliby czuć strach lub powielać złe zachowania. Mnie brakuje pomocy silnej, męskiej reki w cięższych pracach, ale prawdę mówiąc, zawsze większość rzeczy robiłam sama, więc dla mnie to nie problem przesunąć meble, czy też naprawić zapchany zlew. Nawet dawniej sama malowałam pokoje, kładłam tapety, odnawiałam drzwi, czy też kładłam kamień na ścianach i ozdobne tynki. Bravo ja, prawda? No tak... bravo w sensie, że potrafię sobie sama z większością tych prac poradzić... Ale wolałabym czasem być taką małą, bezbronną kobietką, którą wielki facet chce w tym wyręczyć. Małżonek niestety nie chciał mnie wyręczać, więc w zasadzie teraz brutalnie powiem... wcale mi go nie brakuje... Szkoda mi tylko dzieci...

Kiedy postanowiłam zacząć cykl Myśli nieuczesanych, nie miałam sprecyzowanego planu na tematykę tych wpisów i ich częstotliwość. Teraz zrodził mi się pomysł, aby dzielić się z Wami moimi przemyśleniami o problemach, jakich przysparza wychowanie dzieci i o problemach, z jakimi nasze dzieci mogą się zmagać. Czasem będą to wpisy humorystyczne, a innym razem pełne smutku i powagi. Chciałabym przybliżyć Wam pojęcia tzw. fobii szkolnej, depresji u dzieci czy samookaleczeń. Chciałabym zająć się również problemem dysleksji oraz wpływem alkoholizmu na funkcjonowanie rodziny, a w szczególności dzieci.
Myślicie, że to zbyt poważne, czy ambitne tematy? Mam nadzieję, że z chęcią będziecie zaglądać do tych wpisów, a nawet zachęcam Was, abyście je komentowali i włączyli się w ten sposób do dyskusji. Wspólnie możemy stworzyć tu coś bardzo interesującego...


# 61. „Mój język prywatny” - Jerzy Bralczyk

Słowa są dla mnie bardzo ważne.(...) O słowach dużo myślę.”
Tak pisze Jerzy w swojej przedmowie do „Mojego prywatnego języka”. Pisze w niej nie tylko o słowach, które tak bardzo uwielbia, ale również o sobie i daje się w ten sposób czytelnikowi bardziej poznać. Kim więc jest Jerzy Bralczyk, sławny na całą Polskę językoznawca?
Jego rodzice byli wiejskimi nauczycielami. Sam Jerzy Bralczyk zawsze był raczej marnej postury, więc nie był popularny wśród rówieśników, a to że uczył się dobrze, pogarszało jeszcze jego status towarzyski. Był chorowitym dzieckiem, więc zabijał nudę, czytając książki. Będąc dziesięciolatkiem, przeczytał całe „Quo vadis” i do dzisiaj zna na pamięć całe fragmenty tej lektury. Od wczesnego dzieciństwa czytał „Pana Tadeusza” i do dziś czyta go na okrągło. Uznaje go za najlepszą książkę do dziś i może poszczycić się największym na świecie zbiorem różnych wydań tego właśnie literackiego arcydzieła. Ceni sobie również Słowackiego i Beniowskiego. Nic więc dziwnego, że mając takie podstawy, stał się jednym z największych specjalistów w dziedzinie językoznawstwa.
Mój język prywatny” to wspaniała pozycja, w której Jerzy Bralczyk w gawędziarski sposób pisze o ważnych dla niego słowach i pokazuje w jaki sposób używać ich poprawnie oraz wyjaśnia, że jedno słowo może mieć wiele różnych znaczeń, z zależności od tego w jakim kontekście, czy też w jakiej frazeologii ich użyjemy.
Mój język prywatny”, jak sam autor nadmienia, ma układ słownikowy. Hmm... Ja bym jednak się pokusiła o stwierdzenie, że jest to raczej zbiór felietonów. Zresztą, poszczególne z nich były wcześniej drukowane jako felietony w miesięczniku psychologicznym „Charaktery” oraz w „Przekroju”. Motywem przewodnim każdego z tych felietonów jest jedno słowo i wokół niego autor snuje swoje opowiastki:

Bardzo. Jak się zastanowić, to dosyć dziwny wyraz. Nawet bardzo dziwny. Dziwnie brzmi i wygląda. A w ogóle jest jakiś niezupełny. Bardzo co?
Stopniuje się, jak najbardziej. Ale też nie bardzo sam się stopniuje, tylko pomaga w stopniowaniu czegoś innego, co samo nie bardzo potrafi. Ciepło – cieplej, ale gorąco – bardziej gorąco. „Goręcej” jest jakieś nie bardzo.
Z jednej strony – kawałek formy odmiany, z drugiej – bardzo przyzwoite samodzielne słowo. Jak bardzo samodzielne, zależy od użycia.
(…)
I z grzeczności najczęściej mówię „bardzo proszę”, „bardzo dziękuję”, „bardzo przepraszam”. A także „bardzo mi miło”. Albo: „naprawdę bardzo mi miło”. „Bardzo, ale to bardzo mi miło”.
No, teraz trochę przeholowałem. Nawet bardzo.”

Jak widać z powyższego fragmentu, Jerzy Bralczyk lubi zabawę słowami. W jednym krótkim felietonie ukazuje mnóstwo przykładów użycia danego słowa, wyjaśnia jego znaczenie, przedstawia najczęściej stosowane konstrukcje i wyjaśnia jego pochodzenie.
Mój język prywatny” uświadomił mi, że niby tak wiele wiem o naszym rodzimym języku, a jednak w porównaniu z wiedzą profesora Bralczyka, tak naprawdę niewiele wiem. Lektura słownika autobiograficznego, jak sam autor go nazywa, sprawiła, że nabrałam chęci, aby tak jak Bralczyk pobawić się słowem, rozebrać je na czynniki pierwsze, użyć w wielu kontekstach, ubrać w różne intonacje i posmakować.
Krótko mówiąc, „Mój język prywatny” poszerza wiedzę czytelnika oraz dostarcza niezłej zabawy. Polecam!
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi sztukater.pl.


Moja ocena: 6/6
Autor: Jerzy Bralczyk
Gatunek: Słownik
Wydawnictwo: Iskry
Ilość stron: 339
Data wydania: 02-09-2015
Nr ISBN: 978-83-207-0413-1

niedziela, 19 czerwca 2016

# 60. „Calder. Narodziny Odwagi” - Mia Sheridan

Mia Sheridan, do niedawna jeszcze nieznana w naszym kraju, w ostatnim czasie podbija serca polskich czytelniczek. Autorka z wielkim sukcesem wdarła się na nasz rynek księgarski. Jej powieści są niezwykle klimatyczne i pełne wzruszeń. Swoją serię „Sign of Love”, Mia zapoczątkowała w 2013 roku, wydając debiutancką powieść, zatytułowaną „Leo”. Książka przypadła do gustu Amerykankom, a autorka sukcesywnie zaczęła wydawać kolejne powieści z tej serii. Jej powieść „Bez słów” jeszcze niedawno odniosła wielki sukces na polskim rynku wydawniczym. Moją krótką recenzję na podstawie anglojęzycznej wersji znajdziecie tutaj. Krótko po niej w naszych księgarniach, miałyśmy przyjemność zaopatrzyć się w kolejną - „Stinger. Żądło namiętności” , o której również pisałam na swoim blogu tutaj. Obecnie mam przyjemność podzielić się z Wami moimi przemyśleniami na temat ostatnio wydanej u nas powieści Mii, zatytułowanej „Calder. Narodziny odwagi.”

Krótko na temat fabuły.

Na samym wstępie, autorka przytacza Legendę o Wodniku, co sugeruje, że ten znak zodiaku będzie motywem przewodnim całej powieści. Jeśli czytaliście przeprowadzony przeze mnie jakiś czas temu wywiad z Mią Sheridan (jeśli nie, znajdziecie go tutaj), zapewne wiecie, iż Mia w swoich powieściach próbuje wykreować postaci, które charakteryzują się cechami przypisywanymi danemu znakowi zodiaku i stawia na ich drodze życiowej różne przeciwności. Autorka dobrze się bawi, starając się dokonać dogłębnej analizy psychologicznej swoich bohaterów w obliczu trudów oraz w czasie prób ich przezwyciężania.

Calder jest bohaterem stworzonym na wzór legendarnego Ganimenedesa, który był czczony jako Wodnik. Nasz bohater mieszka i wychowuje się w zamkniętej społeczności, w sekcie, gdzie każdy jej członek ma swoje własne miejsce i nikt nie ma prawa liczyć na to, że zajmie wyższe stanowisko. Wszyscy jej członkowie mają swoje zadania, które wykonują bez szemrania. Nie kontaktują się ze światem zewnętrznym. Tylko przywódcy mają prawo wychodzić poza zamkniętą posiadłość. Calder również miał swoje zadanie, gdyż został mianowany nosicielem wody. Jako mały chłopiec głęboko wierzył w nauki swojego przywódcy, Hektora. Dlatego kiedy poznał małą Eden był przekonany, że jej przeznaczeniem jest zostać żoną Hektora i matką wszystkich współwyznawców, która wraz z mężem poprowadzi ich do krainy szczęścia, do Elizjum.

Jednak z biegiem czasu Calder zauważa w Eden kobietę, której zaczyna pożądać i w której się zakochuje. Od tej chwili ten młody mężczyzna toczy nieustanną walkę pomiędzy tym w co wierzy, a tym czego pragnie. Jak się ta walka zakończy? Przekonajcie się sami, sięgając po lekturę powieści Mii Sheridan „Calder. Narodziny odwagi”.

Powieść pełna wzruszeń.

Mia Sheridan jest znana czytelnikom z tego, iż jej powieści są pełne wzruszeń i nostalgii. Nie brakuje tego również w „Calderze.” Zagłębiając się w fabułę, czytelnik na równi z bohaterami przeżywa chwile bólu, tęsknoty oraz zwątpień, gdyż postaci są tak doskonale wykreowane, że bez trudu możemy się z nimi utożsamiać.

Chylę czoła przed autorką za pomysł umieszczenia akcji w takiej a nie innej scenerii. Ze zgrozą w sercu czytałam o warunkach, w jakich żyją członkowie sekty, pięknie nazwanej przez Hektora Arkadią. Ze wściekłością czytałam o jawnej niesprawiedliwości, jaka w niej panuje. No bo do czegóż to podobne, że zwykli robotnicy żyją w skrajnej nędzy i mogą korzystać tylko z plonów ziemi, a przywódcy mogą korzystać z cywilizowanego świata i z jego dóbr? Jakież emocje czułam, czytając kazania Hektora, który twierdził, że jest ojcem wszystkich członków zgromadzenia, że jest prorokiem, a jego słowa są święte i należy postępować zgodnie z jego widzimisię! Mało tego! Ten człowiek stworzył swoją własną „Świętą księgę”, którą kazał wszystkim czytać tak jak wielu ludzi czyta „Biblię” czy „Koran”. Cała społeczność Arkadii musiała się podporządkować jego woli... Hektor natomiast mógł ich chwalić lub, jeśli w jego mniemaniu zasłużyli na karę, karać, skazując na ból fizyczny i poniżając...

Podsumowanie

Mia Sheridan, moim skromnym zdaniem, jest mistrzynią słowa pisanego. Jej powieści są cudowne! Są doskonale przemyślane od początku do końca. W przypadku „Caldera” już sam prolog wywołał u mnie ogromne zainteresowanie i wprost wbił mnie w fotel. Nie mogłam się oderwać od książki, gdyż przez cały czas miałam nadzieję, że dowiem się w końcu co się stało i dlaczego. Zakończenie natomiast sprawiło, że rozpadłam się na kawałki, a pozbieram się w całość zapewne dopiero po przeczytaniu drugiej części.

Mia Sheridan zastosowała tu narrację pierwszoosobową i oddała w ten sposób głos obojgu bohaterom, dzieląc powieść i przeplatając ją rozdziałami poświęconymi każdemu z nich. Czytelnik z pierwszej ręki dowiaduje się o kolejnych wydarzeniach z życia Caldera i Eden, poznaje ich myśli, odczucia oraz motywy, jakimi się kierują, próbując pokonać przeciwności losu. Dzięki temu zabiegowi autorka dokonała głębokiej analizy psychologicznej kreowanych przez siebie postaci, a czytelnik łatwo może się z nimi utożsamiać.

Calder. Narodziny odwagi” jest przepiękną powieścią o miłości. Jednak znajdziecie w niej nie tylko to. Jest to również wspaniała opowieść, ukazująca życie w zamkniętej społeczności, zdominowanej przez samozwańczego przywódcę i guru. Z pierwszoosobowej relacji dwójki głównych bohaterów, dowiecie się jak to jest, kiedy człowiek poddawany jest przysłowiowemu praniu mózgu do tego stopnia, że godzi się na jawną niesprawiedliwość, która panuje w sekcie. Z zapartym tchem będziecie śledzić proces dojrzewania Caldera i Eden, kiedy zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że zostali ograbieni z życia i własnej tożsamości, i podejmują decyzję o ucieczce oraz kiedy postanawiają walczyć o wspólną przyszłość.

Powieść Mii Sheridan już od pierwszej strony wzbudza zainteresowanie. Czytelnik nie jest w stanie odciąć się emocjonalnie od opisywanych w niej wydarzeń. Przygotujcie się na to, iż w trakcie lektury „Caldera...” poczujecie całą gamę emocji – od wzruszenia po szok, od zaskoczenia po nienawiść i niechęć. Przygotujcie się na to, iż nie będziecie w stanie oderwać się od tej historii, póki nie przeczytacie ostatniej strony... A po zakończeniu pozostaniecie z uczuciem niedosytu i z niecierpliwością będziecie oczekiwać kolejnej części, która niebawem pojawi się w naszych księgarniach.

Gorąco polecam!

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Septem oraz Grupie Wydawniczej Helion.


Moja ocena: 6/6
Autor: Mia Sheridan
Gatunek: Literatura kobieca
Wydawnictwo: Septem
Ilość stron: 373
Data wydania: 15-06-2016
Nr ISBN: 978-83-283-2027-7

środa, 1 czerwca 2016

#59. „Oblubienice wojny” Helen Bryan - Przedpremierowo

Wspominałam Wam już, że uwielbiam powieści z historią w tle. Zapewne tak i to nie raz. Z czystym sumieniem mogę to jeszcze raz powtórzyć i zrobię to zapewne jeszcze wiele razy. Jednak największym rarytasem są dla mnie historie osadzone w czasie II wojny światowej, a taką właśnie otrzymałam ostatnio od Wydawnictwa Editio. Swoją drogą, jestem bardzo wdzięczna owemu wydawnictwu za umożliwienie zapoznania się z „Oblubienicami wojny” i to jeszcze przed premierą.

O autorce słów kilka.

Helen Bryan urodziła się w Stanach Zjednoczonych w Wirginii, dorastała w Tennessee, a od wielu lat mieszka w Wielkiej Brytani, w Londynie. Z wykształcenia jest prawniczką. W 2002 roku napisała biografię Marthy Washington, która została obsypana nagrodami. Powieść „Oblubienice wojny” to wydany w 2007 roku debiut literacki Helen Bryan, zainspirowany prawdziwymi wspomnieniami kobiet, które przyłączyły się do Kierownictwa Operacji Specjalnych, założonego przez Churchilla.
Wciągająca fabuła

Alice, Elsie, Tanni, Evangeline oraz Frances to kobiety pochodzące z różnych stron świata oraz z różnych środowisk. Wybuch II wojny światowej sprawia, że spotykają się w małej wiosce Cromwarsh Priors, w południowo-wschodniej Anglii. Wspólnie stawiają czoła wojennej rzeczywistości, wspólnie pracują dla dobra kraju oraz wzajemnie się o siebie troszczą i pomagają innym ludziom, głównie ewakuowanym z zagrożonego i bombardowanego Londynu kobietom i dzieciom. Pomiędzy bohaterkami rodzi się prawdziwa przyjaźń i kiedy cztery spośród nich spotykają się po pięćdziesięciu latach, wspólnie trafiają na ślad zdrajcy i postanawiają pomścić niewinną śmierć...

Powieść obyczajowa z wojną w tle

Oblubienice wojny” to przede wszystkim powieść obyczajowa osadzona w Anglii w czasie II wojny światowej. Przedstawiając kolejne bohaterki, autorka dogłębnie analizuje ówczesne obyczaje, panujące w różnych środowiskach społecznych tamtejszych czasów i zabiera czytelnika w podróż do Cromwarsh Priors, gdzie wychowała się Alice Osbourne, do Nowego Orleanu, z którego pochodzi Evangeline Fontaine oraz do Austrii, gdzie wychowała się będąca żydówką Tanni i do Londynu, gdzie poznajemy wywodzącą się z angielskiej arystokracji Frances oraz z pochodzącą z robotniczej rodziny Elsie. Mamy tu więc całą plejadę różnorodnych bohaterek, które dzielą ten sam los, spotykając się w Crowmarsh Priors, a Helen Bryan doskonale buduje ich portrety psychologiczne, dzięki czemu poznajemy ich uczucia oraz motywy, którymi się kierują.
Oblubienice wojny”, moim zdaniem, jest niezwykle wciągającą powieścią, którą cenię sobie tym bardziej, iż Helen Bryan w głównej mierze skupiła się wątku obyczajowym, ściśle związanym z losami tworzonych przez siebie bohaterek. Poznajemy je jako kobiety, które przejmują w społeczeństwie męskie obowiązki – pracują na roli, organizują ewakuację kobiet i dzieci z bombardowanego Londynu, przyjmują ich we własnych domostwach i opiekują się nimi. Jako kobiety, które chcą być silne i pomocne i które tak jak Frances chcą wstąpić do tajnych służb, bezpośrednio walczących na froncie lub we francuskim ruchu oporu. Jako kobiety, które mimo wojennych zawirowań i wykonywania męskich prac, nadal czują się pełnowartościowymi niewiastami i chcą kochać oraz być kochane.
Autorka raczy nas ogromną ilością szczegółów dotyczących tego, co w czasie wojny w Anglii się jadło, piło oraz jak się ubierano. Co jest ważne... w to wszystko są wplecione informacje dotyczące tego, co działo się wówczas na świecie i na kilka chwil przeniesiemy się do Austrii, Francji oraz do Polski i prześledzimy losy jeńców w obozach koncentracyjnych oraz zostaniemy zszokowani badaniami, które były tam prowadzone na rozkaz Hitlera.
Nie będę się dłużej rozwodzić, ani wymieniać plusów, czy minusów powieści Helen Bryan. Dodam tylko, że jest to naprawdę niezwykle udany debiut literacki, a powieść „Oblubienice wojny” z pewnością podbije serce niejednej czytelniczki. Z pełnym entuzjazmem oraz z czystym sercem polecam, polecam i po trzykroć polecam!
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania serdecznie dziękuję Wydawnictwu Editio oraz Grupie Wydawniczej Helion.

Moja ocena: 5,5/6
Autor: Helen Bryan
Gatunek: Powieść obyczajowa
Wydawnictwo: Editio
Ilość stron: 406
Data wydania: 02-06-2016
Nr ISBN: 978-83-283-2239-4




niedziela, 8 maja 2016

Wyniki konkursu z Mią Sheridan



Kochani, nadszedł dzień ogłoszenia wyników konkursu z Mią Sheridan. Przypomnę zasady, według których się bawiliśmy. Oto co należało zrobić, aby grać o dwie książki autorstwa Mii Sheridan – polskie wydanie „Stinger. Żądło namiętności” oraz jedną z dziewięciu amerykańskich powieści naszej kochanej autorki, którą sama osobiście podpisze i wyśle do zwycięzcy:

  1. Przede wszystkim zgłosić chęć do udziału w konkursie.
  2. Być obserwatorem mojego bloga lub/i polubić mój profil na Facebooku.
  3. Udostępnić baner konkursowy podlinkowany do tego postu na swoim blogu/Facebooku/Google+
  4. Opublikować w komentarzu na blogu lub wysłać na mój adres mailowy (jokoaska@gmail.com) jeden przepis na tradycyjną polską potrawę. Jeśli wyślesz ją na maila w punkcie czwartym zgłoszenia zaznacz, że Twoja propozycja została wysłana na moją skrzynkę pocztową.
  5. Wpisać tytuł amerykańskiego wydania jednej z dziewięciu powieści Mii Sheridan, którą chcielibyście otrzymać od autorki.

W konkursie wzięły udział trzy osoby:
      1. Dagmara Janik, która podzieliła się z Mią przepisem na prażuchy ze skwarkami.
      2. Paulina, która podzieliła się przepisem na placuszki jabłkowe.
      3. Wiktoria Guziewicz, która przekazała Mii przepis na gołąbki w sosie pomidorowym.

A oto wiadomość od Mii Sheridan:

Hi there!! Okay, we made the recipes and had so much fun! The one that my kids and I loved the best - although we actually did love them ALL was the Apple Pikelets!! (Recipe # 2). :D

Thanks so much to all who entered. I will definitely be making these again. <3

xx! Mia

Już Wam mówię/piszę o co chodzi. :) Mia pisze, że wraz z dziećmi przygotowała dania według wszystkich trzech przepisów. W czasie pracy świetnie się z dziećmi bawiła, a najbardziej im wszystkim smakowały... Uwaga!... PLACUSZKI JABŁKOWE!!!!
Mia dziękuje wszystkim, którzy wzięli udział w zabawie, a Wasze przepisy zagoszczą w jej kuchni.
Xx to oczywiście całusy. :)

Ogłaszam więc wszem i wobec, że zwyciężyła PAULINA, która podbiła serca rodziny Mii swoim przepisem na placuszki jabłkowe. Dodam tu od siebie, że ja również zrobiłam te placuszki i są przepyszne!

Paulino, proszę o przesłanie swojego adresu na mój adres mailowy jokoaska@gmail.com. Twoje dane, oczywiście, prześlę do Mii Sheridan, która zadedykuje wybraną przez Ciebie powieść w amerykańskim wydaniu („Midnight Lily”) i wyśle ją bezpośrednio do Ciebie. Natomiast ja, autorka bloga Literacki Świat JoKo, w ciągu trzech dni od otrzymania od Ciebie danych udam się na pocztę i wyślę polskie wydanie „Stinger. Żądło namiętności”.

Jeszcze raz gratuluję i zapraszam wszystkich na kolejne dwa konkursy, które niebawem ogłoszę. W jednym z nich będzie można wygrać „Stinger. Żądło namiętności” oraz „Calder. Narodziny odwagi”, które ufundowała Grupa Wydawnicza Helion. W drugim do wygrania będą dwa egzemplarze „Uczulonej na wino”, które ufundowała autorka, Izabela Jagosz.


sobota, 7 maja 2016

#2. Być kobietą... być kobietą...

Znacie piosenkę Alicji Majewskiej „Być kobietą”? Ten stary przebój przyszedł mi ostatnio na myśl. W zasadzie dzięki niemu spojrzałam na siebie inaczej... I dzięki niemu (ale zaznaczam, że nie tylko dzięki tej piosence) spojrzałam na siebie bardziej krytycznym okiem... zaniedbana, wiecznie zabiegana pomiędzy dziećmi, szkołami, domem i pracą, przyklapnięta, byle jaka osobniczka płci niewieściej... Z byle jakim włosem. Zwykła kobieta, która byle co na siebie wrzuci i nie dba o to, jak wygląda...

Znacie ten stan? Ja aż za bardzo. Chyba od lat taka byłam... zaniedbana przez męża, więc sama o siebie przestałam dbać. Jakiś czas temu stwierdziłam, że czas z tym skończyć. Czterdzieści lat na karku i obecny brak partnera, nie zwalnia mnie z obowiązku zadbania o siebie, a moje dzieci będą szczęśliwsze, kiedy mama poczuje się lepiej we własnej, prawie nowej, skórze.

Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Bravo ja! Oto nowa bardzo kobieca JoKo... nawet młodsza niż wtedy, kiedy miała szesnaście lat. Dowód? Przypadkowe spotkanie z rodzicami pierwszego chłopaka (licealna miłość... ehh cóż za piękne czasy), którzy mnie w ogóle nie poznali i stwierdzili, że się zmieniłam i wyglądam młodziej niż dwadzieścia parę lat temu. Powtórzę znów... Bravo ja! 
 
A wiecie co mi dodało jeszcze więcej pewności siebie? Otóż po tych zmianach (i nie tylko dzięki nim) przez chwilę poczułam się szczęśliwa. Polubiłam nową siebie. Czuję się piękna i, do cholery(!), nie ma znaczenia, że nikt mi bliski tego nie docenia... Sama to doceniam! I mam nadzieję, że już nigdy nie zapomnę o tym, że jestem nie tylko mamą, ale i kobietą. A co mi w tym pomoże? Na pewno zajęcia taneczne w Akademii Tańca Danceby w Bydgoszczy. Jakiś czas temu zdecydowałam się pójść na pierwsze zajęcia High Hill Class i tam już zostałam. Regularnie co tydzień od miesiąca na nie uczęszczam (i nie zrezygnuję z tego), bo nawet czterdziestolatka może czuć się pewnie w swoim ciele... na tyle pewnie, żeby poruszać się zmysłowo i fantastycznie zatańczyć (choćby przed lustrem dla siebie samej).

Dziewczyny, zapamiętajcie sobie, że kiedy czujecie się szczęśliwe, jesteście zdrowsze, szczuplejsze, bo kilogramy same z was zlecą, a przynajmniej tak jest w moim przypadku. Trochę ruchu, kilka przysiadów dziennie, trochę kręcenia pupą przy każdej najmniejszej okazji (nawet w trakcie gotowania, czy biegania z odkurzaczem), wydziela endorfiny, które wpływają na nasz wygląd oraz samopoczucie. Nie polecam Wam jednak zbytnich wariacji na drabinie w czasie mycia okien i wieszania firan. Sama się na tym „przejechałam” i teraz obawiam się, że kolejne czwartkowe zajęcia taneczne, będą okraszone bólem tyłka i bioderek, gdyż drabina mnie przechytrzyła. Fakt... obwiniam o to moją miłość, czyli Julio Iglesiasa, którego uwielbiam od dawien dawna i zaplątał mi się pomiędzy skocznymi melodyjkami, ale i tak go nie przestanę uwielbiać.

Oczywiście akceptacja mężczyzny dla kobiety ma ogromne, może nawet najważniejsze, znaczenie, ale jeśli go nie ma... cóż... można obyć się i bez tego. Jeśli macie męża lub partnera... bądźcie szczęśliwe, a zakocha się was od nowa. Jeśli go nie macie (jak ja) bądźcie szczęśliwe dla siebie samych, a poczujecie się znacznie lepiej.

Moje motto od dziś: „Nie poddawaj się! Nigdy w życiu!”

I nie poddam się. Nienawistne spojrzenia już na mnie nie działają, słowa krytyki już mnie nie zranią, bo czuję się świetnie w swojej własnej skórze. Będę walczyć dalej o siebie... o szczęśliwe, spokojne życie oraz o przyjaciela, który kopnie mnie w cztery litery, kiedy opadną mi skrzydła lub braknie sił do tej walki. I kto wie... może znajdzie się na świecie jakiś torreadore, który wygra dla mnie corridę? Bravo ja! Tak trzymaj, babo! Dziewczyny i Wy też tak trzymajcie! Bo kobiety kręcą światem, a kobiety pewne siebie wygrywają! Więc ubierzcie się ładnie, wskoczcie w obcasy, pokręćcie bioderkami, a świat będzie należał do Was!


# 58. „Migdałowy aromat” - Anna Nejman

Uwielbiam migdały. Są pyszne i doskonale poprawiają smak ciasta. Moją specjalnością jest sernik na kruchym spodzie, z wiśniami i bezą na wierzchu, obsypany płatkami migdałowymi. Mniam. Wszyscy członkowie mojej rodziny go lubią i ledwo przekroczą próg mojego mieszkania pytają: „A sernik z migdałami masz?”. Przeważnie mam... zwłaszcza wtedy, kiedy spodziewam się gości.
Moje uwielbienie do migdałów sprawiło, że z wielką ciekawością zabrałam się do lektury debiutanckiej powieści Anny Nejman. „Migdałowy aromat”. Mmm... pyszny tytuł, prawda? I aromatyczny. Zabierając się za lekturę, zastanawiałam się w jakiej formie autorka poda te migdały czytelnikowi – ciasta, nalewki czy też może tylko zapachu? Byłam ciekawa czy historia Anny Nejman mnie zauroczy, czy zawładnie moją czytelniczą duszą, czy też pozostanie mi obojętna i szybko o niej zapomnę. Za chwilę dowiecie się jakie wrażenie na mnie wywarł ten debiut literacki.
Główną bohaterką „Migdałowego aromatu” jest Eliza, która przybywa do Ustronia, położonego w stanie Delaware w wielkiej Ameryce (a konkretnie w USA, gdyż Ameryk mamy aż dwa kontynenty) gdzieś niedaleko Filadelfii. Skąd Ustronie w Stanach Zjednoczonych? Nie znajdziecie go na mapie, gdyż to tylko nazwa domu, w którym mieszkało czworo przyjaciół polskiego pochodzenia. Czworo leciwych przyjaciół, którzy postanowili wspólnie spędzić ostatnie lata i opiekować się sobą wzajemnie, nie chcąc trafić do domów opieki. Jednym z nich był ojciec Elizy.
Kobieta przyjeżdża do Ustronia, aby w spokoju przejrzeć listy oraz zapiski jego poprzednich mieszkańców i opisać ich historię. Poza tym pracuje jeszcze nad opowiadaniem dla Adama. Niestety, po przybyciu na miejsce okazuje się, że tego spokoju ma jak na lekarstwo, gdyż wokół niej ciągle się coś dzieje. Plany Elizy zostają wywrócone do góry nogami, kiedy na jej drodze pojawi się przystojny sprzedawca antyków, Larry, a ona sama stanie przed nie lada dylematem.
Dzięki tej nowej znajomości, w Elizie, ponad czterdziestoletniej starej pannie budzi się chęć do życia. Kobieta przekonuje się, że miłość i porywy serca nie są zarezerwowane tylko dla ludzi młodych, a takie jak ona również mogą poczuć przysłowiowe motyle w brzuchu. Zdaje sobie sprawę, że się zakochała, ale jednocześnie jest przekonana, że w jej przypadku żaden związek nie ma szans na powodzenie, więc odpycha od siebie Larry'ego. Dobrze, że facet jest na tyle zdeterminowany i robi wszystko, aby ją zdobyć, ale czy mu się to uda? Przekonacie się o tym, zagłębiając się w lekturze powieści Anny Nejman.
Migdałowy aromat” jest niezwykle klimatyczny. Autorka pokazuje nam, że miłość jest możliwa w każdym wieku i nawet po czterdziestce można spotkać swoją drugą połówkę. Nawet tak późno można przeżyć płomienny romans, wyjść za mąż i ku zaskoczeniu wszystkich dostać od losu szansę na macierzyństwo. I tak jak w prawdziwym życiu, nie wszystko tutaj jest piękne i sielankowe – pojawiają się tacy, którzy chcą zniszczyć dopiero co rozwijający się związek, groźby, pożar i byli partnerzy. Czy Eliza i Larry to przezwyciężą? Zawalczą o wspólne szczęście?
Muszę dać autorce wielki plus za wspaniały pomysł na konstrukcję „Migdałowego aromatu”, gdyż akcja powieści toczy się dwutorowo. Rozwijający się w czasie teraźniejszym romans Elizy i Larry'ego, wzbogacony jest o wstawki z przeszłości, kiedy Eliza pisze powieść na podstawie listów jednej z poprzednich lokatorek Ustronia. W obu przypadkach akcja toczy się z reguły leniwie, tak jakby autorka chciała, aby toczyła się tak jak to w życiu bywa. Wprowadza co prawda kilka scen mrożących krew w żyłach, ale zaraz potem wraca do poprzedniego spokojnego tempa.
Anna Nejman stara się posługiwać literackim i kwiecistym językiem, rozbudowując opisy chwilami do niebotycznych wręcz rozmiarów. Czytelnik bardzo często znajduje tu zdania wielokrotnie złożone. Miłą niespodzianką są wplecione w powieść wiersze.
Podsumowując „Migdałowy aromat” jest w miarę lekką i przyjemną lekturą. Są w niej pewne niedociągnięcia, ale myślę, że można przymknąć na nie oko, biorąc pod uwagę fakt, iż autorka dopiero wkracza na drogę pisarską. Całość czyta się w miarę przyjemnie. Mimo iż powieść ta nie porywa i nie sprawia, że czytelnik zapomina o całym świecie, z pewnością jest warta polecenia.
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi sztukater.pl
Moja ocena: 4/6
Autor: Anna Nejman
Gatunek: Literatura kobieca
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Ilość stron: 504
Data wydania: 12-10-2015
Nr ISBN: 978-83-7785-770-0

# 56. „Mam na imię Freedom” - Jax Miller

Nazywam się Freedom Oliver i zabiłam swoją córkę.” Takimi słowami rozpoczyna się debiutancka powieść Jax Miller. Intrygujący początek, prawda? Pobudzający wyobraźnię czytelnika do takiego stopnia, że w myślach zaczyna układać sobie scenariusz hipotetycznych wydarzeń oraz widzi obraz jakiejś psychopatki, która morduje swoje niewinne dziecko. Przynajmniej ja tak miałam. I co? Sprawdziły się moje przypuszczenia? Całkowicie nie!
Freedom Oliver nie okazała się żadną psychopatką, ale kobietą po przejściach, która będąc oskarżona o zabicie męża, musiała oddać do adopcji własne dzieci. Po długo trwającej rozprawie sąd zdecydował, że jest niewinna i objął ją programem ochrony świadków. Nessa Delaney, gdyż tak brzmi jej prawdziwe nazwisko, zmieniła swoją tożsamość i przeniosła się z Nowego Jorku do małej, zapadłej mieściny, w której pracowała jako barmanka. Nie odzyskała jednak swojego potomstwa.
Autorka przedstawia nam obraz kobiety niesfornej, nie stroniącej od alkoholu. Kobiety, która ciągle sprawia kłopoty swoim opiekunom (nazywa ich „prośkami”) oraz miejscowemu policjantowi, Martinowi. Kobiety, która mimo iż jest to jej zakazane, cały czas śledzi losy swoich dzieci przez najpopularniejszy na świecie portal internetowy, czyli przez Facebooka. Martwi się o nie, więc jak to możliwe, aby pierwsze zdanie powieści, mogło być prawdziwe? Skoro kocha córkę, jak mogłaby ją zabić? Chcecie wiedzieć, co się stało i dlaczego Freedom się obwinia? Przeczytajcie debiutancką powieść Jax Miller.
Biorąc tę książkę do ręki, pomyślałam sobie - „co to za tytuł? Jak to się ma do zapowiadanego na okładce thrillera?” No tak... można się nad tym zastanawiać, gdyż „Mam na imię Freedom” sugerowałoby raczej jakąś obyczajówkę, a nie powieść grozy. Jeśli jednak spojrzymy na tytuł oryginalny... to już całkowicie zmienia nasz punkt widzenia. „Freedom's Child”. W dosłownym tłumaczeniu „Dziecko Freedom”. Z czym nam się może skojarzyć? Oczywiście... myślę, że nie tylko mnie... z „Dzieckiem Rosemary”. Rozumiem, że polski wydawca zrezygnował z dokładnego przekładu tytułu, aby zmylić przeciętnego czytelnika? Może miał tu zadziałać jakiś element zaskoczenia? Nadal się zastanawiam, dlaczego nie dał oryginalnego tytułu. Jedynym wyjaśnieniem tej sytuacji może być chyba tylko fakt, że słowa „nazywam się Freedom” cyklicznie powtarzają się w powieści, nadając całości swoisty rytm.
Na uwagę zasługuje tu narracja. Autorka wielokrotnie oddaje głos głównej bohaterce, stosując narrację pierwszoosobową. Od samej Freedom dowiadujemy się kim jest, co zrobiła w przeszłości oraz jak wygląda jej życie obecnie. To Freedom zabiera czytelnika w swój świat, przedstawiając nam własne wspomnienia (retrospekcje) i uczucia. Pozostałych bohaterów, Jax Miller wprowadza i przedstawia, używając narracji trzecioosobowej.
Jak oceniam debiut Jax Miller? Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że można go zaliczyć do tych dobrych. Powieść ma trochę wad, jak chociażby zbyt powierzchownie poprowadzone postaci drugoplanowe – są raczej stereotypowe, ograniczone tylko do roli, w której występują. Brakowało mi ich głębszych portretów psychologicznych. Jednak te małe potknięcia rekompensuje dobrze budowane napięcie, dozowanie informacji w taki sposób, aby wzbudzić ciekawość czytelnika oraz pobudzić jego wyobraźnię.
Szczerze mówiąc, powieść Jax Miller mną zawładnęła. Trudno mi było oderwać się od jej lektury, ponieważ zżerała mnie ciekawość co dalej... Z każdym rozdziałem byłam coraz bardziej zaintrygowana, pragnęłam wiedzieć, co się stało z córką Freedom – kto ją porwał i dlaczego. Zakończenie całkowicie mnie zaskoczyło. Nieważne jakie przypuszczenia snułam w trakcie lektury, nieważne jakie scenariusze wydarzeń sobie wyobrażałam – nie miały one nic wspólnego ze sposobem, w jaki to rozegrała autorka.
Podsumowując, „Mam na imię Freedom” to dobry debiut literacki. Jestem przekonana, że autorka ma talent. Polecam tę powieść wszystkim, którzy cenią sobie tajemnicze, trzymające w napięciu historie.
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi sztukater.pl.


Moja ocena: 4/6
Autor: Jax Miller
Gatunek: Thriller
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Ilość stron: 375
Data wydania: 08-10-2015
Nr ISBN: 978-83-8069-149-0

piątek, 15 kwietnia 2016

Myśli nieuczesane #1 Mama to tylko „mama”?


No właśnie... mama to tylko „mama”? Nie człowiek? Nie kobieta? Też czasem się nad tym zastanawiacie? Niekiedy mam wrażenie, że mama pełni wiele ról w życiu. To ważne role, a jakże! Kim jestem? Przede wszystkim mamą, tego się nie da ukryć, prawda? Mam dwóch synów, których kocham nad życie i dla nich zrobiłabym wszystko. Chcę, aby byli szczęśliwi. Niektórzy nawet mówią, że robię za wiele, że za bardzo się poświęcam dzieciom, a za mało robię dla siebie samej. Czy mają rację? Może trochę tak... 
 
Mama lekarstwo.
 
Do kogo przyjdzie Twoje dziecko, kiedy źle się czuje? Odpowiedź jest prosta. Do mamy! Mama przytuli, ucałuje czółko, otuli kołderką, poda leki. Zaśpiewa kołysankę, choć jej słuch muzyczny pozostawia wiele do życzenia, bo kiedyś słoń nadepnął jej na ucho ;), choć nie ma głosu Sarah Brightman, a jej śpiew bardziej przypomina skrzek papugi Ary. Dla dziecka jednak najbardziej liczy się bliskość i poczucie bezpieczeństwa, które mu w ten sposób dajesz.
 
Mama rozjemca.
 
Jeśli macie dwójkę dzieci (lub więcej), kłótnie są pewnie waszym chlebem powszednim. Sama miałam dwie siostry i pamiętam, że rodzice bardzo często interweniowali, kiedy targałyśmy się za kudły. Moi synowie też się kłócą. Nie ma dnia bez pisków młodszego: „mama, a on wszedł do mojego pokoju”, „mama, a on mnie denerwuje”, „mama, a on mnie przezywa”. Wrrrr! Tłumaczę to sobie tym, że pomiędzy moimi chłopakami jest dość duża różnica wieku, gdyż osiem lat. Może, gdyby była krótsza, rzadziej by się kłócili? Jasne, matka... marzenia ściętej głowy!
 
Sprzątaczka, kucharka, taksówka itd.
 
Chyba każda z nas, matek, chwilami ma dość nawału obowiązków – pobudka, śniadanie, odwiezienie dzieci do szkoły, praca, odebranie dzieci ze szkoły. Potem szybki obiad, chwila relaksu dla dzieciaków, a matka w tym czasie biega po domu z językiem do pasa, robiąc porządki – jeździ na odkurzaczu, albo lata na miotle, ze ścierką do kurzów, potem na mopie. Kiedy skończy, goni dzieciaki do lekcji i wciela się w rolę nauczycielki. Wysłuchuje narzekań, że dzieci są zmęczone, że boli je głowa, albo rączka i nie mogą pisać. Znacie tę wymówkę? Mój młodszy bardzo często ją stosuje ;), a kiedy nie daję się na to nabrać, wypomina mi, że jestem niewyrozumiała, okropna i w ogóle despotka ze mnie straszna.
 
Lekcje odrobione, więc dzieciaki idą do zabawy lub zasiadają przed komputerem, a mama wędruje do kuchni i przygotowuje jedzenie na kolejny dzień. W międzyczasie włącza pranie i niekiedy staje nad żelazkiem. Po godzinie, dwóch odrywa dzieci od komputera – trzeba z nimi porozmawiać, pograć w planszówkę, w karty, pobudować auta z klocków lego, poczytać książki. Pada już z nóg, ale jeszcze podaje pociechom kolację, wysyła do łazienki na wieczorną toaletę i pakuje je do łóżek.
Ufff... wieczór – chwila dla siebie. Czy długa? To zależy. Zależy od tego, czy biedna mama nie musi jeszcze wieczorem zasiąść do pracy. W moim przypadku jest tak prawie codziennie, gdyż jedna pensja nie starcza na utrzymanie. Życie jest drogie, a samotna mama musi sobie ze wszystkim sama poradzić. We dwoje jest łatwiej... łatwiej utrzymać dom i rodzinę, łatwiej wychować dzieci. Jednak nie zawsze to się udaje...

***
Z autopsji:
  • Mamo, mamo! Ja chcę zostać u babci i pobawić się z kuzynem!
  • Słonko, ale dzisiaj nie masz piżamki i rzeczy na zmianę. Umówmy się, że przyjedziesz do babci na noc za tydzień, dobrze?
  • Ale ja chcę teraz! Jedź do domu i przywieź mi rzeczy!
  • Przede wszystkim, powinieneś poprosić, a nie rozkazywać. Poza tym u babci śpi dzisiaj twój kuzyn. We dwoje jesteście niegrzeczni. Babcia zwariuje z wami obydwoma.
  • Ale mamo!...
Babcia interweniuje, włączając się do rozmowy:
  • Przyjedziesz do mnie za tydzień i możesz zostać nawet cały weekend. Mama sobie od was trochę odpocznie.
  • Babcia, ale ja chcę teraz! Za tydzień nie, bo mama nie musi odpoczywać.
  • Mama musi od was czasem odpocząć. Musi czasem gdzieś wyjść.
  • A gdzie ona chce iść? Do pracy?
  • Nie do pracy. Może sobie pójść na przykład do kina.
  • Przecież ja z nią chodzę do kina! Ostatnio byliśmy na Kungfu Panda 3! A w maju pójdziemy na Angry Birds!
  • Ale mama chciałaby sobie pójść do kina sama, albo umówić się z kimś i obejrzeć obejrzeć jakiś film dla dorosłych.
  • Mama nie ma się z kim umówić. Nie ma koleżanki, bo dopiero niedawno się przyprowadziliśmy. I co? Sama ma tam iść? Przecież będzie się bała! I jak ona sobie to wyobraża? Potem będzie spała sama? W pustym domu? A jak przyjdzie złodziej? Kto ją obroni? Babcia, nie ma takiej opcji! Nie zostawię mamy samej.
  • Dziecko, mama to też człowiek i musi się trochę rozerwać...
  • Nieprawda, babcia! Mama to mama! Nie ma się rozrywać, tylko mnie pilnować.
  • Ale mama chciałaby może wyjść z kimś na kawę. Ubrać się ładnie, umalować, ładnie wyglądać. Poczuć się jak kobieta, rozumiesz?
  • No fakt, babcia. Coś ci powiem. Jak mama ubierze ładną sukienkę, uczesze się, umaluje to faktycznie pięknie wygląda.
  • No widzisz? Musisz pozwolić mamie wyjść gdzieś bez ciebie. Kobieta czasem tego potrzebuje.
  • Co ty gadasz, babcia? Mama to mama, a nie żadna kobieta.

***

No to jak to jest z tymi mamami? Wychodzi na to, że w oczach dziecka, mama jest tylko mamą i niczym więcej.