Julie Lawson Timmer dorastała w Stanford, w kanadyjskim stanie Ontario. Obecnie mieszka w
Ann Arbor, w stanie Michigan z mężem oraz z czwórką nastoletnich dzieci i dwoma
przygarniętymi psiakami. W swoim codziennym życiu jest pisarką, prawnikiem,
matką/ macochą i, jak sama o sobie mówi, okropną kucharką. Jej debiutancka powieść „Ostatnie
pięć dni” została wydana w 2014 roku przez wydawnictwo Putnam. Kolejna powieść
Julie, pojawi się latem 2016 roku, a obecnie autorka pracuje nad trzecią.
Wywiad z Julie Lawson
Timmer
Witaj, JoKo. Cała przyjemność po mojej
stronie. Dziękuję za zaproszenie.
Kilka lat temu moja przyjaciółka
zmarła na raka i bardzo długo nie mogłam się z tym pogodzić. Nie mogłam się
pogodzić z niesprawiedliwością losu – straciłam ją, a ona nie może zobaczyć jak
jej dzieci dorastają. Trudno mi nawet wyobrazić sobie, jak bardzo dzielna była
w czasie swoich ostatnich miesięcy życia. Postanowiłam napisać historię o
osobie, cierpiącej na śmiertelną chorobę. Miałam nadzieję, iż pozwoli mi to
zgłębić i zrozumieć strach oraz ból mojej przyjaciółki. Poza tym uważałam, iż
mogę ją w ten sposób uhonorować, nawet jeśli ta książka nigdy nie zostałaby
wydana.
Po tym jak wymyśliłam pomysł na
książkę, prawdę mówiąc, nie miałam zamiaru prowadzić zbyt wielkich badań. Będąc
prawnikiem, spędziłam wiele lat na zbieraniu informacji, a pomysł zostania
pisarką spodobał mi się głównie dlatego, iż miałam szansę zerwać z tą nużącą
pracą. Postanowiłam więc, że na początku spędzę trochę czasu w Internecie,
poszperam po portalach i nauczę się czegoś o Huntingtonie (a nic nie wiedziałam
na ten temat), a później użyć tej wiedzy i przedstawić przebieg tej choroby
czytelnikom, korzystając ze swojej tzw. inwencji twórczej w taki sposób, aby
wzbogacić fabułę całej powieści. Jednak rzecz w tym, iż „trochę czasu w
Internecie” to zbyt mało dla kogoś, kto chce zdobyć wiedzę o tym jakie
spustoszenie sieje Huntington. Doszedłszy do tego wniosku, stwierdziłam, że w
taki sposób, czyli bazując na wiedzy internetowej, nie opiszę tej choroby tak
dokładnie jakbym chciała. Nie mogłam tego tak zostawić ze względu na ludzi
dotkniętych Huntingtonem.
Nagle znów zostałam wplątana w
badania i poszukiwania informacji. Muszę się przyznać, że nie było to wcale
nużące. Powód? Nie dotyczyły dziedziny prawa, czyli nie były związane z
wykonywanym przeze mnie zawodem. Poza tym moja powieść była zainspirowana przez
przyjaciółkę. Robiłam to dla niej. Spędziłam całe miesiące szukając i czytając
wszystko, co udało mi się znaleźć na temat HD. Potem napisałam projekt historii
Mary, wplatając w nią całą zdobytą wiedzę i wyznaczając w jakim kierunku
powinna pójść ta część powieści. Po zakończeniu projektu, rozmawiałam ze
specjalistami od Huntingtona, aby potwierdzić, czy dokładnie przedstawiłam tę
chorobę. Dowiedziałam się od nich, iż w pewnych fragmentach mi się to nie udało
i musiałam dokonać wielu poważnych zmian w części poświęconej Marze, aby
poprawić te niedoskonałości. Jestem pewna (i boleję nad tym), że mimo moich
usilnych starań, nie przedstawiłam tej choroby wystarczająco dokładnie. Oczywiście
jakiekolwiek błędy są tylko moją winą, a nie specjalistów.
Zdałam sobie sprawę z tego, że nie mogę się tylko opierać na własnej inwencji twórczej, ale zbieranie informacji do powieści było bardziej interesujące niż poszukiwanie informacji prawnych. Dlatego też byłam podekscytowana tym, że rozumiem wszystkie zawiłości prawne, związane z drugą częścią książki. Zostało mi tylko zdobycie wiedzy na temat bezpłodności, edukacji i ograniczonej opieki nad dziećmi. Musiałam również poznać terminy związane ze sportem oraz szczegóły przyznawania stypendiów sportowych.
3.
Można
powiedzieć, że „Ostatnie pięć dni” to dwie historie w jednej. Od samego
początku miałaś zamiar przedstawić je obie w jednej powieści, czy też najpierw
planowałaś napisać tylko historię Mary i jej choroby?
Zawsze miałam zamiar napisać obie historie. Chciałam
pozwolić odpocząć Marze od jej trudnej sytuacji, dlatego też dałam jej grupę
wsparcia on-line. Kiedy wyobrażałam sobie jej internetowego przyjaciela,
wpadłam na pomysł stworzenia Scotta, który pracował jako nauczyciel i trener w
liceum. Formalnie rzecz biorąc, Scott i jego żona są tylko opiekunami prawnymi
Curtisa, a nie przybranymi rodzicami. Ustalenie rodzicielstwa zastępczego wiąże
się z wieloma miesiącami przygotowań –
wywiady środowiskowe, kursy przygotowawcze, podania, aplikacje itd. Natomiast
ustalenie opieki zastępczej jest stosunkowo krótkim procesem, a przynajmniej w
Michigan. W sytuacji w jakiej znalazł się Curtis, system rodzicielstwa zastępczego
nie był odpowiedni, dlatego też Scott
został jego opiekunem prawnym.
4. Dlaczego
zdecydowałaś się pisać o rodzicielstwie zastępczym?
Rodzicielstwo zastępcze jest podobne do
rodzicielstwa przyrodniego, ponieważ w obydwu przypadkach opiekujesz się,
poświęcasz i często głęboko kochasz dziecko, które nie jest twoim własnym
dzieckiem i nie zawsze masz wpływ na jego przyszłość. W tym sensie, przybrani
rodzice i opiekunowie prawni są w podobnej sytuacji jak rodzice przyrodni. Sama
jestem w takiej sytuacji. Jestem rodzicem przyrodnim (macochą), co oznacza, że
tak samo jak Scott, opiekuję się, poświęcam i bardzo kocham dzieci, na których
przyszłość nie będę miała wpływu. Chciałam przedstawić tę sytuację
czytelnikowi, więc postawiłam Scotta w sytuacji podobnej do mojej.
5.
Możesz
nam powiedzieć coś więcej o swoich bohaterach?
Aleś mi zadała pytanie. Musiałam
przejrzeć kilka wywiadów z autorami w poszukiwaniu podobnego pytania, gdyż nie
wiedziałam, jak na nie odpowiedzieć.
Już pierwszej nocy, kiedy zaczęłam
sporządzać notatki do „Ostatnich pięciu dni” miałam wyraźną wizję postaci Mary
i Scotta.
Wiedziałam, że chcę, aby Mara odbyła
podróż do Indii z własnymi rodzicami, żeby adoptować córkę. Jej samej nadałam
indyjskie pochodzenie, choć wychowywała się w Montrealu, a później studiowała
prawo na Southern Methodist University (uczelni, którą ja ukończyłam) i była
prawniczką w Dallas. Największym wyzwaniem dla mnie było pisanie o jej
chorobie, ponieważ niewiele wiedziałam na temat HD. Natomiast jej cechy
charakteru – wielka niezależność, ogromna miłość do męża oraz córki, ścisły
związek z własnymi rodzicami i wszystko, co sprawiło, iż osiągnęła zawodowy
sukces… to wszystko przyszło samo, kiedy pisałam jej historię.
Tej samej nocy wymyśliłam również Scotta
– faceta uwielbiającego sport, wyrozumiałego opiekuna, człowieka, który miał
odwagę poprosić żonę, aby poświeciła się i razem z nim pomagała uczniom i
sportowcom z detroickiej szkoły, w której pracował.
6. „Ostatnie pięć dni” należy do klubu książki „Kobiety to czytają”. Jak sądzisz, dlaczego?
W drodze do publikacji popełniłam tak wiele błędów. Czuję, że wielu młodych pisarzy je popełnia. Powinnam chyba napisać coś w rodzaju poradnika „Jeśli ja mogę to zrobić, to każdy może”, który może zainspirować innych młodych pisarzy.
Thank you, Julie! :)
6. „Ostatnie pięć dni” należy do klubu książki „Kobiety to czytają”. Jak sądzisz, dlaczego?
Po przeczytaniu „Ostatnich pięciu dni”
czytelnik może zadać sobie pytanie – „A
co ty byś zrobił/ła, będąc na miejscu głównej bohaterki?”
Myślę, że tego typu powieści są dobrym
materiałem do rozważania w klubach książki. Jeśli chodzi o postać Mary, możemy zastanowić
się nad odpowiedziami na kilka pytań. Gdybyś wiedział/a, że istnieje szansa, iż
masz 50/50 procent szans na to, iż cierpisz na śmiertelną, nieuleczalną
chorobę, chciałbyś/chciałabyś się poddać badaniom genetycznym, aby ją
potwierdzić lub wykluczyć? Gdybyś wiedział/ wiedziała, że w zaawansowanym
stadium choroba sprawi, iż nie będziesz panować ani nad swoim ciałem, ani nad
umysłem, poddałbyś/ poddałabyś się losowi, czy też wolałbyś/ wolałabyś popełnić
samobójstwo? I kolejne ważne pytanie. Powiedziałbyś/ powiedziałabyś komuś o
swoim zamiarze? I chyba najważniejsze – gdybyś wiedział/ wiedziała, że masz
niewiele czasu, w jaki sposób chciałbyś/ chciałabyś go spędzić?
Jeśli chodzi o sytuację Scotta, również można
podjąć dyskusję, zadając i odpowiadając na kilka istotnych pytań. Na przykład: „Jak
myślisz, gdzie dzieciom będzie lepiej – przy zaniedbujących je biologicznych rodzicach,
którzy nie znęcają się nad nimi, czy przy zastępczych opiekunach, mogących
stworzyć im lepsze warunki? Gdybyś pragnął/ pragnęła mieć dziecko, a nie możesz
mieć własnych, wolałbyś je adoptować, czy zostać rodzicem zastępczym? I
kolejne: wolałbyś maleńkie dzieciątko, czy może zdecydowałbyś się stworzyć
kochający dom dla starszego dziecka?
Kluby książki mają to do siebie, że
można analizować bohaterów i próbować się postawić na ich miejscu, w ich
sytuacji. Zadawać pytania i na nie odpowiadać, poddawać w wątpliwość swoje własne
przekonania, uprzedzenia oraz ocenę sytuacji.
Myślę, że „Ostatnie pięć dni” jak
najbardziej się do tego nadaje.
7. Możesz
nam powiedzieć coś więcej o swojej pracy jako prawnik?
Karierę prawnika zaczynałam jako oskarżyciel na sali
sądowej. Po piętnastu latach zmieniłam sąd na biuro i zostałam pełnomocnikiem
procesowym w spółce, produkującej stalowe i aluminiowe koła do samochodów
ciężarowych i osobowych. Mamy biura w
piętnastu krajach, w tym w Europie. Uwielbiam swoją pracę, ale od stycznia zredukowałam swój etat i pracuję
w niepełnym wymiarze, żeby móc spędzać więcej czasu na pisaniu.
8. "Ostatnie
pięć dni” to Twój debiut literacki i moim zdaniem jest to bardzo dobry debiut.
Jak długo pisałaś tę książkę. Ile godzin dziennie poświęcałaś na pisanie?
Bardzo dziękuję za ten wspaniały komplement! „Ostatnie
pięć dni” pisałam codziennie od czwartej do szóstej rano. Natomiast w weekendy
od czwartej do dziesiątej. Trwało to przez dwa lata. Co prawda wstępną wersję
ukończyłam dość szybko, gdyż w ciągu trzech miesięcy, ale przez kolejne półtora
roku dopracowywałam ją, wprowadzałam korekty, a niektóre fragmenty napisałam
jeszcze raz.
9. Jak
wyglądała Twoja droga z sali sądowej do księgarni?
W drodze do publikacji popełniłam tak wiele błędów. Czuję, że wielu młodych pisarzy je popełnia. Powinnam chyba napisać coś w rodzaju poradnika „Jeśli ja mogę to zrobić, to każdy może”, który może zainspirować innych młodych pisarzy.
Na przełomie wiosny i lata 2011 roku
napisałam okropny pierwszy projekt, po czym pod koniec lata przedstawiłam go
agentom na kongresie pisarzy. Agenci, którym go przedstawiłam, przejrzeli i
oczywiście odrzucili moją
niewypolerowaną i chaotyczną powieść. Takie konferencje są jednak na tyle
dobre, że udało mi się poznać kilka wspaniałych osób, które zgodziły się przejrzeć
mój manuskrypt i dokonać jego krytycznej oceny, a przez następne dwa lata
pomogły mi wypolerować tekst i nadać mojej książce ostateczny kształt.
Po konferencji, jeszcze w sierpniu, zaczęłam
jeszcze raz pisać swoją książkę, kierując się cennymi radami moich nowych
koleżanek pisarek. W międzyczasie wysłałam też wiele wiadomości do agencji literackich, mimo że moja powieść nadal nie
była gotowa. W pierwszym tygodniu wysłałam ich około pięćdziesięciu. Miałam
wyjątkowe szczęście i otrzymałam wiadomość od agentki, która poświęciła swój
czas, aby zapoznać się z moim manuskryptem i zgodziła się porozmawiać ze mną o
zmianach, których według niej potrzebowało „Ostatnich pięć dni”. Dała mi dwie
szanse na dokonanie odpowiednich poprawek, co oznacza, że czytała mój rękopis
aż trzy razy – zresztą nadal ze mną współpracuje. Rewizja powieści trwała do
wiosny 2012 roku. Właśnie wtedy dostarczyłam swój „wypolerowany” rękopis.
Ale nawet moja nowo wypolerowana powieść
nie otrzymała żadnych ofert. Do sierpnia 2012 roku spędziłam rok na poprawianiu
własnego tekstu i wysłałam prawie 100 zapytań do agencji literackich i
wydawców. Postanowiłam w końcu przyznać, iż była to tylko próba pisarska i
zapomnieć o tym. Krótko po podjęciu tej decyzji, otrzymałam wiadomość od Victorii
Sanders i, głupia, nie chciałam nawet odpowiedzieć. Na szczęście mój mąż
nakłonił mnie, abym przespała się z tym i przemyślała tę sprawę jeszcze raz.
Oczywiście, że to zrobiłam i kolejne sześć miesięcy spędziłam nad kolejnymi
poprawkami tekstu.
Pod koniec stycznia 2013 roku wysłałam
Victorii skorygowaną powieść. Pięć dni później zaproponowała mi zostanie moją
agentką. Dwadzieścia jeden dni później sprzedała „Ostatnie pięć dni” na aukcji –
kupiła ją Amy Einhorn, która pracuje dla Putnama. Tak więc po długim znoju, bo
trwającej dwa lata ciężkiej pracy nad poprawkami i korektą, zdobyłam agentkę, a
moja książka trafiła do wydawcy.
To wszystko było dla nas tak surrealistyczne.
Również dlatego, że kiedy byliśmy z mężem na wakacjach (bez dzieci), a machina
została wprawiona w ruch i interes sam się zaczął kręcić – codziennie odbierałam
telefony od redaktorów, którzy naprawdę chcieli kupić moją książkę.
Wyobraź sobie, że już sam fakt, iż
wypoczywaliśmy bez dzieci w tropikach, zero pracy, zero śniegu sprawiał, że
mieliśmy wrażenie nierealności. Do tego te telefony. Przez cały tydzień
kręciliśmy z mężem głowami z niedowierzaniem. Kiedy w końcu wróciliśmy do
Michigan, do dzieci i pracy zawodowej, przez kolejnych kilka tygodni, zadawaliśmy
sobie pytanie: „czy naprawdę to się zdarzyło?”
10. Możesz nam zdradzić nad
czym teraz pracujesz?
Właśnie skończyłam ostatnie poprawki
przy swojej drugiej powieści „Untethered” („Nieprzywiązana” – chyba że polski
wydawca zdecyduje się nie tłumaczyć dosłownie angielskiego tytułu), która ma
zostać wydana latem 2016 roku. „Untethered” opowiada o rodzicielstwie zastępczym,
opiece zastępczej oraz o adopcji. Książka ta bardzo się różni od „Ostatnich
pięciu dni”, ale tak samo ona nadaje się do szerokiej dyskusji i zastanowienia
się nad tym, co my byśmy zrobili, będąc w sytuacji bohaterów, przedstawia różne
modele „rodziny” oraz ukazuje różne zachowania.
Jako że „Untethered” jest już ukończona,
pracuję nad trzecią książką. Zatytułowałam ją „Mrs. Saint and the Defectives” i opowiada o wybuchowej kobiecie, pochodzącej
z francuskojęzycznej Kanady, która pragnie pomagać ludziom i robi to czy tego
chcą, czy też nie.
11. Julie,
wspomniałaś mi wcześniej o polskim pochodzeniu Twoich dzieci. Mogłabyś powiedzieć
polskim czytelnikom coś więcej na ten temat?
Oczywiście. Dziadek moich dzieci, ze strony ich
ojca, jest Amerykańskim emigrantem w pierwszym pokoleniu. Moje dzieci zawsze
były bardzo lojalne wobec Polski. Mają polskie flagi w swoich pokojach, noszą
polskie ubrania, kiedy uda nam się takowe kupić. Poza tym zawsze chciały pojechać
do Polski. Bardzo często w naszym domu jemy polskie posiłki, a odkąd w Detroit
powstała dość duża polska społeczność, łatwiej jest kupić produkty polskiego
pochodzenia. Co roku w każdy tłusty czwartek zajadamy się pączkami („Pacski Day”
w Detroit). Bardzo często też jemy pierogi, kapustę kiszoną i polską kiełbasę.
12.
Dziękuję
Ci, Julie, że odpowiedziałaś na moje pytania.
A ja ci jeszcze raz dziękuję, że mnie zaprosiłaś,
JoKo!
Thank you, Julie! :)
Z wywiadu wnioskuję, że autorka jest niezywkle wrażliwą osobą. Bardzo cenię takich ludzi
OdpowiedzUsuńJest bardzo ciepłą osobą :) Bardzo przyjemnie się z nią rozmawiało - nie tylko o sprawach związanych z wywiadem :)
UsuńJaki profesjonalny wywiad, wspaniałe pytania. Super!
OdpowiedzUsuńDziękuję, Wiolu :) Starałam się ;)
OdpowiedzUsuń