Tak,
wiem… To jest blog o książkach. Jednak oprócz miłości do książek, kocham
również koty, a moi synowie je wręcz uwielbiają. Kiedy byłam dzieckiem wolałam
psy, gdyż wśród nich się wychowałam. Później, wyfrunąwszy z rodzinnego gniazda
i mając już własne mieszkanko w mieście, przygarnęłam małego, porzuconego kociaka
i od tej pory zakochałam się w tych zabawnych stworkach. Kiedy zmarł, obiecałam
sobie, że nie narażę się już więcej na tak wielkie poczucie straty i nie będę
miała już więcej zwierząt.
Jednak
życie weryfikuje nasze postanowienia, gdyż prawie sześć lat temu młodszy synek
znalazł porzuconego, zagłodzonego i zmaltretowanego kociaka pod choinką na
naszym ogródku. Biedaczek był taki słabiutki i pokaleczony. Nie wiemy, jak się
znalazł pod tym drzewkiem – czy sam przyszedł, czy go ktoś podrzucił. W każdym
razie stan kociaka ewidentnie wskazywał na to, iż ktoś się nad nim znęcał – był
poraniony i miał poprzypalaną sierść i skórę. Postanowiliśmy go nakarmić i
zawieźć do weterynarza – leczenie było długotrwałe i, co tu ukrywać, kosztowne.
Razem z mężem byliśmy zaskoczeni tym, że nasz niespełna dwuletni synek,
opiekował się kotkiem z taką czułością i wręcz dojrzałością. Nawet nie
spodziewaliśmy się, że dwulatek może mieć tyle empatii dla cierpiącego
zwierzaka. Jak się pewnie domyślacie, kocurek u nas został i stał się
pełnoprawnym członkiem naszej rodziny. Muszę jeszcze nadmienić, że był
wyjątkowy – żaden z moich synów nie chodził podrapany. Dzieci bawiły się z nim,
czasem kotu się to nie podobało, ale ani razu nie okazał swojego
niezadowolenia, broniąc się pazurami, czy też zębami. Uczuliliśmy naszych
chłopców, że kiedy kot odchodzi i gdzieś się chowa, to oznacza, że czuje się
zmęczony lub coś mu się nie spodobało – wiedzieli, że mają mu dać spokój, a
jeśli Max będzie chciał się dalej bawić, sam do nich przyjdzie.
W
taki oto sposób spędził z nami blisko sześć lat. Dzieci były zadowolone z
wesołego towarzysza zabaw, w domu nie uchowała się ani jedna mysz, a młodszy
synuś nauczył się odpowiedzialności i opieki nad słabszymi stworzeniami.
Wszyscy kochaliśmy Maxa, a Max chyba na swój koci sposób kochał nas, a
zwłaszcza naszego malucha. Czasami odnosiłam wrażenie, że również się nami
opiekuje. Zawsze był przy nas, kiedy chorowaliśmy – kładł się obok i
uspokajająco mruczał do ucha, jakby chciał powiedzieć: „nie martw się. Jestem i
się tobą zajmę.” J
Jednak
ten dobry czas minął. W ubiegłym tygodniu nasz Maxiu odszedł… Nie, nie
chorował. Przez cały czas był zdrowym i silnym kotem. Najpierw
przypuszczaliśmy, że spadł z wysokości lub wysmyknął się szczeliną w płocie z
ogródka na drogę i wpadł pod samochód. Weterynarze stwierdzili, że nasz kotek
ma uraz głowy. Upadek z wysokości jest mało prawdopodobny, gdyż koty spadają na
przysłowiowe cztery łapy. Twierdzą, że pod samochód raczej również nie wpadł,
gdyż miałby inne obrażenia ciała – połamane kości, urazy wewnętrzne.
Prześwietlenia wykazały, iż kości są całe, a USG upewniło nas, iż narządy
wewnętrzne są nieuszkodzone. Lekarze podjęli się heroicznej walki o życie
naszego czworonoga – z każdą chwilą jego stan się pogarszał. Maxiu został
prześwietlony z każdej możliwej strony, dostał kilka zastrzyków, pół dnia
spędziliśmy w klinice weterynaryjnej, trzymając kotka na kolanach i pilnując
kroplówek. W którymś momencie zwierzak dostał obrzęku płuc i potrzebował
tlenoterapii. Wychodząc na noc do domu, otrzymaliśmy przygotowane zastrzyki,
które o odpowiednich godzinach mieliśmy podawać kotkowi przez wenflon w łapce –
silne środki przeciwbólowe oraz uspokajające. Mieliśmy nadzieję, że kotek
wyjdzie z tego, lekarstwa pomogą mu przetrwać noc, abyśmy mogli rano z nim
wrócić do kliniki na dalsze zabiegi lekarzy. Mieliśmy nadzieję, że środki
nasenne pozwolą mu przespać ten trudny okres, a leki przeciwbólowe uśmierzą ból
i sprawią, że nie będzie tak cierpiał.
Noc
jednak była ciężka. Chciałam sama czuwać przy Maxiu, ale dzieci się uparły, że
spędzą tę noc ze mną i z kotem w salonie. Rozłożyliśmy koce na podłodze i
leżeliśmy przy nim, pomagając mu się odwracać, kiedy ścierpł, zmienialiśmy
podkłady, żeby nie leżał na mokrych. Z godziny na godzinę było coraz gorzej –
przestał ruszać tylnymi łapkami, ogonem i tylną częścią tułowia; nad ranem
dostał kociej padaczki, przestał mrugać powiekami, oczka nie reagowały na
światło, ani na ruch. Byłam przerażona, kiedy podawałam mu ostatnią dawkę
lekarstw i wiedziona jakimś impulsem, zaczęłam delikatnie nakłuwając sprawdzać
reakcję Maxia – nic… zero reakcji, zero odruchów obronnych – kotek nic nie
czuł. Poruszał tylko przednimi łapkami i główką… i płakał… tak żałośnie płakał.
Słyszeliście kiedyś płacz chorego kota? Max nie miałczał, ale wydawał dźwięki
podobne do chorego dziecka… do dziecka, które żali się płaczliwie, iż je coś
boli i cierpi. A moi chłopcy płakali razem z nim. Zresztą, co tu dużo gadać… ja
także płakałam.
Rano
zrobiłam chłopakom śniadanie i wytłumaczyłam im, żeby się położyli spać.
Młodszy wtulił się w starszego i natychmiast zasnął. Ja spakowałam kotka do
auta i popędziłam do kliniki.
Niestety…
nic się nie dało zrobić – Maxiu był częściowo sparaliżowany i paraliż dalej
postępował oraz stracił wzrok. Uraz głowy był tak duży, że stopniowo obumierały
kolejne komórki jego mózgu. Weterynarz zapytał mnie, czy pragnę dalej walczyć o
życie swojego pupila, czy chcę mu ulżyć w cierpieniach. Wierzcie mi, że
płakałam, nie potrafiąc podjąć żadnej decyzji. Zadzwoniłam więc do męża,
pytając, co robić. Lekarz przekazał mu informacje o stanie Maxia, stwierdzając,
że decyzja należy do nas, ale musiałby się zdarzyć cud, aby kociak z tego
wyszedł. To mąż przekonał mnie, abym pozwoliła na skrócenie kotu cierpień i
zgodziła się na zastrzyk. Spojrzawszy na Maxa, widziałam te nic niewidzące
oczka, ciężko unoszącą się klatkę piersiową, słyszałam jego charczący oddech…
przysunął łebek tak, abym mogła go pogłaskać…
Weterynarz
stwierdził, że Max może się udusić, że znów ma obrzęk płuc. Podstawił mu pod
nosek rurkę, z której wylatywał tlen – kazał mi tak trzymać, aby kotkowi było
lżej oddychać… i czekał… czekał na moją decyzję…
Podjęłam
ją… podpisałam zgodę na eutanazję. Nie mogłam już patrzeć na kolejny atak
padaczki, nie mogłam słuchać już tego płaczu… kociego błagania o ulgę…
Podpisałam tę zgodę… i byłam z Maxem do samego końca. To przy mnie wydał
ostatnie tchnienie i miałam wrażenie, że było to tchnienie ulgi. Głaskałam jego
łebek i mówiłam… mówiłam jak bardzo go kocham… jak bardzo dzieci go kochają…
mówiłam, że będzie nam go bardzo brakowało, ale pozwalamy mu odejść… I płakałam
ja, płakał weterynarz… płakała jego asystentka oraz młody praktykant… Mówiłam i
dotykałam Maxia, gdyż lekarz zapewniał mnie, że kotek mnie słyszy… mój głos,
dotyk i mój zapach go uspokoją…
I
wiecie co? Naszego pupila już nie ma… nie kręci nam się pod nogami, nie
zaczepia i nie łapie nas za nogawki spodni, ale nadal o nim pamiętamy.
Pochowaliśmy go w ogródku. Przysypaliśmy ziemią i ułożyliśmy skalniaczek z kamieni,
a dzieci codziennie wieczorem idą mu zapalić światełko. Max, nasz wyjątkowy
kot, zostanie na zawsze w naszych sercach.
***
Dwa
dni po odejściu Maxa, dowiedzieliśmy się od jednego z kolegów młodszego synka,
że widział „jak jeden pan kopnął biało czarnego kota z całej siły w głowę.”
Pokazał mężowi tego „pana” i gdzie to się stało…
No
cóż… Zemsta nie zwróci życia naszemu pupilowi, ale za każdym razem, kiedy będę
widziała tego faceta, będę widziała w nim mordercę. Być może uznacie, iż jest
to za mocne słowo, ale… wyładowując swoją złość na niewinnym zwierzaku,
przysporzył mu wiele cierpień i przyczynił się do jego śmierci. Więc tak…
zawsze będę go uważała za mordercę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz